Cztery tatarskie tumeny stanęły nad brzegiem Dniepru. Rzeka była skuta lodem. Właśnie z tego powodu Mongołowie wyruszali na wojnę zimą. Cała Europa grzała się wtedy przy ogniu i ani myślała o wojaczce. Wojownicy z dalekich stepów, potomkowie Czyngis-Chana, pogromcy azjatyckich potęg jechali w stronę chrześcijańskiego świata, by rzucić go do swych stóp i zdobyć wielkie bogactwa. Zamarznięte rzeki stawały się dla nich szlakami komunikacyjnymi, po których bez przeszkód poruszały się konie ze specjalnie obwiązanymi kopytami, aby nie ślizgać się po lodzie. W ten właśnie sposób wojska mongolskie dotarły do położonej na kilku wzgórzach stolicy Rusi – Kijowa, jednego z największych ówczesnych miast świata. Teraz patrzyli łakomym wzrokiem na kopuły kilkudziesięciu kijowskich cerkwi. Tam był ich łup. Sięgnęli do kołczanów po specjalne strzały z wyżłobionymi rowkami, wydające charakterystyczne wycie w trakcie lotu. Na komendę nałożyli je na cięciwy dalekodystansowych łuków (każdy wojownik miał dwa łuki – jeden do strzałów na dużą odległość, drugi na krótką, gdy trzeba było przebić pancerz wroga). W stronę grodu Kija poleciała chmura wyjących strzał. Pędziły pod sinymi obłokami jak czterdzieści tysięcy chichoczących się diabłów, by spaść na głowy kijowian. Ta pierwsza salwa miała zadanie czysto psychologiczne – odebranie obrońcom chęci do stawiania oporu i wlanie w serca przeraźliwego strachu. Kijowskie kroniki mówią, że od tej ogromnej liczby strzał w jednej chwili niebo stało się wręcz czarne. Był 6 grudnia 1240 roku. To, co nastąpiło potem, było absolutną hekatombą. Kijów już nigdy nie odzyskał dawnej świetności – zniszczono i obrócono w proch jego wielkie cerkwie, biblioteki, witraże, kwadrygi z brązu, klasztory i kościoły katolickie. Miasto spłynęło krwią, a Mongołowie pozostawili przy życiu zaledwie kilka osób, i to tylko po to, aby uciekinierzy owi opowiadali wszem i wobec, jak straszne wojsko nadciąga ze Wschodu i by kolejne grody poddawały się wrogom same.
Ówczesna, rozbita na dzielnice Polska, nie przeczuwała nawet, że tatarski najazd już zimą i wiosną następnego roku spustoszy ją całkowicie. I że przyjdzie Polakom stoczyć jedną z najważniejszych bitew w swojej historii – bitwę na Dobrym Polu pod Legnicą. Oraz że zginie w niej, ponosząc męczeńską śmierć, wspaniały śląski władca, książę Henryk II zwany przez lud Pobożnym; ten o którym papież Grzegorz w 1239 roku pisał w liście do legata Alberta Beheima „Ille H. christanissimus princeps Poloniae”, czyli „najbardziej chrześcijański władca Polski”.
9 kwietnia, w bitwie pod Legnicą, ten wspaniały obrońca chrześcijaństwa, otoczony morzem wrogich głów, bił się do końca. Bił się, wzorem Leonidasa, dając w ofierze swoje życie. Ciężko ranny został zawleczony przed oblicze tatarskiego wodza Ordu i tam ścięty.
7 października 2015 roku Konferencja Episkopatu Polski jednogłośnie zatwierdziła wniosek o tzw. „nihil obstat” („nic nie stoi na przeszkodzie”) dla przygotowań do procesu beatyfikacyjnego Henryka Pobożnego. Dla środowiska związanego z Legnicą to wspaniały dzień – ukoronowanie dwudziestopięcioletnich starań o wyniesienie księcia na ołtarze. Duszpasterstwo Ludzi Pracy’90 już od początku swego powstania, które miało miejsce w rocznicę bitwy, zabiegało o to, by bohater z Dobrego Pola wszedł do panteonu polskich błogosławionych.
Także i dla mnie postać Henryka Pobożnego stała się szczególną. Podążałem jego śladami pisząc „Psy Tartaru” (wyd. 2010), powieść o jego ostatniej walce i tamtych, niespokojnych czasach. Dotarłem do relacji z bitwy, którą przekazał w manuskrypcie
„Historia Tartarorum” mnich C. de Bridia, prawdopodobnie współuczestnik wyprawy – z Benedyktem Polakiem i Włochem
Giovannim da Pian del Carpine – do mongolskiego chana, jaka została przedsięwzięta kilka lat po bitwie. Te zapiski, odnalezione w Nowym Jorku w latach 50. XX wieku, rzuciły nowe światło na to, co stało się na Legnickim Polu. Tym są one cenniejsze, że pochodzą z ust wroga, pokazują jego wersję historii, w tym okoliczności śmierci Pobożnego. Do tej pory historycy opierali się na przekazie długoszowym, w którym czytamy: „Kiedy podniósłszy prawą rękę chciał ugodzić Tatara, który mu zagrodził drogę, drugi Tatar przebił go dzidą pod ramię. (Książę) zwiesiwszy ramię, zsunął się z konia ugodzony śmiertelnie. Tatarzy wśród głośnych okrzyków i chaotycznej, nieprawdopodobnej wrzawy ujmują go i wyciągnąwszy poza teren walki na odległość dwóch miotów z kuszy, mieczem obcinają głowę, zerwawszy odznaki, pozostawiają nagie ciało”. Tymczasem de Bridia pisze: „Wtedy księcia Henryka wzięli Tatarzy do niewoli i całkowicie obrabowali, a kazali mu klęknąć przed martwym wodzem, który poległ w Sandomierzu. Głowę jego jakby barana zawieźli przez Morawy na Węgry do Batu i wkrótce potem porzucili ją między głowy innych poległych”. Z tej lakonicznej relacji widać jasno, że książę nie zginął w trakcie bitwy, lecz został zamęczony już po niej…
Wyobrażenie Polaków o Tatarach wyrasta często z sienkiewiczowskich opisów zmagań z nimi na Dzikich Polach. Snuje się więc nam taki oto obraz mongolskich wojowników – dzika chmara jeźdźców na koniach, wyjąc na potęgę i strzelając z łuku rzuca się w bezładzie na wroga, by potem pozorować ucieczkę i wciągać w pułapkę. Tymczasem, jeśli chodzi o armię tatarską atakującą Europę w połowie XIII wieku wyobrażenia te nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Północny, skierowany na polskie ziemie, najazd, mający charakter właściwie osłonowy dla głównego uderzenia, jakie kierował na Węgry sam Batu, był dla naszych przodków prawdziwą apokalipsą. Nie tylko z tego powodu, iż przydarzył się nagle, a żołnierze tatarscy – którzy nigdy się nie myli, żywili krwią z naciętych karków końskich i znaczyli twarze licznymi bliznami – wyglądali jak bestie z piekła rodem. Ale też dlatego, że mongolska myśl wojskowo-techniczna wyprzedzała całą zachodnią Europę o wiele… wieków.
Po pierwsze cała armia tatarska była z założenia konna. W dalekich stepach Mongolii każda rodzina przeznaczała jednego chłopca do służby wojskowej. Chłopiec taki, wychowywany od małego w siodle i z łukiem w ręku, trafiał do specjalnej Akademii Wojennej. Tam poświęcał się ćwiczeniom – wojaczka stawała się jego zawodem. Na poligonach uczył się taktycznego ustawiania, sposobów walki, różnych formacji, strzelania z różnych łuków, walki wręcz. Każdy wojownik miał co najmniej dwa konie, by móc je zmieniać i utrzymać tempo marszu, dwa łuki i dwa kołczany. Łuk mongolski dawał takie możliwości strzału, jakich nie miał wtedy nikt w Europie, zarówno, jeśli chodzi o siłę i zasięg uderzenia. Przebijał nawet pancerze. Podania mówią, że dobry strzelec potrafił trafić do celu oddalonego o 500 metrów. Gdy współcześnie starano się pobić mongolskie rekordy, nie udało się to, nawet przy użyciu supernowoczesnego łuku kompozytowego.
Wojsko tatarskie było także – podobnie armia rzymska – podzielone systemem dziesiętnym na oddziały. Każda dziesiątka zwana harbanem miała swojego dowódcę, podoficera. Harban łączył się w dżauny czyli setki, dowodzone przez setników. Największą jednostkę stanowił tumen, który mógł liczyć, według różnych szacunków, nawet kilka tysięcy żołnierzy. Obóz wojenny był zawsze rozstawiany według takiego samego planu, żeby zawsze trafić np. do namiotu medyka. Oficerowie nosili dystynkcje tzw. pajdze, które wzorem i materiałem odróżniały powiedzmy tatarskiego „kapitana” od „pułkownika”. Atak na Europę był bardzo precyzyjnie przygotowany – poprzedziły go wyprawy szpiegowskie, na podstawie których wyrysowano mapy z oznaczonymi brodami na rzekach, liczebnością rycerzy na strażnicach czy zamkach. Ta trzynastowieczna „konarmia” osiągała również niebywałe jak na tamte czasy tempo marszowe, sięgające kilkudziesięciu kilometrów dziennie. W ciągu tygodnia mogła więc przerzucić się z okolic Sandomierza na Dolny Śląsk. Jak na ówczesne standardy były to prędkości niewiarygodne. Bitwy toczyły się przecież przy masowym wykorzystaniu piechoty, i tylko główne, przełamujące uderzenie wykonywała ciężkozbrojna konnica. To powodowało, że armia zachodnia wlokła się całymi tygodniami, w tempie piechurów i taborów, by dotrzeć do celu. Tatarzy stosowali nieznaną wówczas myśl strategiczną – wojnę błyskawiczną. Blitzkrieg. Dokładnie taką, jak Niemcy na początku II wojny światowej. Ważne były szybkość i element zaskoczenia, dobry pancerz, siła ognia, oraz wchodzenie głębokimi zagonami w terytorium wroga, tak by obejść jego siły, oskrzydlić i złapać w pułapkę. Mongołowie, dzięki formacji zwanej karagana (krzew) rozpuszczali w wielu kierunkach korpusy, oddziały i małe grupy zwiadowców. Wnikali w teren przeciwnika, tak że odchodzące na bok „gałęzie”, a z nich jeszcze mniejsze „gałązki” formowały kształt krzewu. Dzięki temu potrafili szybko znaleźć wrogą armię, po czym błyskawicznie się ześrodkować i uderzyć. W trakcie bitwy Tatarzy trzymali się żelaznych zasad taktyki. Nic nie było tu przypadkowe. Na przykład – gdy trzeba było „wyłączyć” z walki niebezpieczny oddział wroga, stosowali formację „ślimaka”, w trakcie ciągłej jazdy tam i z powrotem strzelali ogniem ciągłym, nieprzerwanym przez kilkadziesiąt minut. Przeciwnik mógł jedynie zasłonić się tarczami i spróbować przetrwać pod tym diabelskim ostrzałem. Funkcjonował też bardzo sprawny system komunikacji – z flagami czy strzałami sygnałowymi puszczanymi wzdłuż szeregów konnicy. W dodatku dowódca nigdy nie rzucał się w wir walki, jak to było europejskim zwyczajem, lecz wraz ze swym sztabem obserwował przebieg bitwy i wydawał rozkazy. Taką opowieść o potędze wojennej Tatarów można snuć jeszcze długo. Wniosek jest jeden – książę śląski Henryk Pobożny zmierzył się więc z przeciwnikiem, który przewyższał go militarnie pod każdym względem, nie tylko ilościowym. Tymczasem sam miał do dyspozycji niewiele regularnego rycerstwa – hufce wielkopolski i małopolski, trochę krzyżowców, templariuszy i krzyżaków. Musiał posiłkować się „pospolitym ruszeniem” – w bitwie legnickiej brali więc udział górnicy ze Złotoryi. Nie doczekawszy się pomocy czeskiej, ruszył z Legnicy na spotkanie przeznaczeniu. Matejko namalował go, jak wyjeżdża z kościoła z blada twarzą. Ponoć spadła wtedy dachówka, a ktoś powiedział, że to „zły znak”. Książę był jednak wierny wychowaniu. Matka, św. Jadwiga ukształtowała go duchowo na człowieka pełnego wiary, pokory i odwagi. A jego ojciec, Henryk Brodaty – wizjoner, człowiek budujący myśl zjednoczeniową, marzący o odzyskaniu korony i widzący konieczność ekonomicznego budowania podwalin pod przyszłą Polskę – nauczył go odpowiedzialności wobec przyjmowanych na siebie zadań. Tak tę odpowiedzialność rozumiał Henryk Pobożny, że gdy przyszło mu bić się z armią barbarzyńców ze wschodu, trwał w boju aż do końca. Był rycerzem chrześcijańskiej Europy – bohaterem polskim. Wyspiański w rapsodzie koronował go na króla. Może czasem trzeba posłuchać poety, by z jego instynktownej wizji czerpać wiedzę duchową, gdy pisał: „Ty nas odrodzisz! Wziąłeś nasze ciało. Odrodzisz ducha Polskę zmartwychwstałą”. W projekcie wawelskiego witraża ukazał go spowitego płaszczem szkarłatnym, w płomieniach, ginącego na ofiarnym stosie. Chciał wynieść Pobożnego na Wawel, między królów, między największych.
Po bitwie matka i żona szukały bezgłowego ciała księcia, i znalazły je rozpoznając po jego charakterystycznej cesze – szóstym palcu u nogi. Zastanówmy się przez chwilę nad tym obrazem. Oznacza on, że leżało tam wiele bezgłowych ciał rycerzy, którzy zginęli w taki sam sposób, w jaki obecnie giną chrześcijanie mordowani przez wyznawców Allaha. To jest most. Most między nami i tamtymi ludźmi. Wznosi się ponad rzeką, którą płyną letejskie wody zapomnienia. Szara mgła odgradza nas od tych, co kiedyś szli na śmierć, byśmy my mogli dziś śpiewać, że „ona jeszcze nie zginęła”. Po tym moście szlakiem Pobożnego podążają kolejne postaci: ksiądz Skorupko, Rejtan, milczący posłowie sejmu rozbiorowego z Grodna, Jasiński z Pragi, Ordon, ksiądz Brzóska, Traugutt, Lis-Kula, Pilecki i wreszcie Inka, która gdy już do niej mierzyli z pistoletu powiedziała: „Powiedzcie babci, że zachowałam się jak trzeba”. Oni wszyscy, jeden za drugim i całe szeregi, całe armie, zachowały się jak trzeba.
Niech mają w niebie takich orędowników jak – daj Boże – przyszły błogosławiony Henryk Pobożny.
Tygodnik „wSieci” – październik 2015
autor: Tomasz Łysiak